terminator genisys 2 Nie planowałem notki o ostatnim Terminatorze, głównie dlatego że od premiery minęło już sporo czasu i niemal każdy kto chciał, napisał już lub powiedział jak bardzo wujowy jest ten film. Kiedy jednak w końcu zapoznałem się z tym dziełem, doszedłem do wniosku, że jednak muszę. Muszę, bo wydaje mi się, że chyba każdy przedstawiciel mojego pokolenia choć raz w życiu widział któryś z Terminatorów Camerona (głównie ten drugi) i gdy teraz, koniecznie chcąc wrócić do tego uniwersum, twórcy proponują nam filmy takie jak Terminator Genisys, to jednak nie można siedzieć cicho. No nie. 

Czasami zastanawia mnie ten hollywoodzki upór w sięganiu po raz kolejny po te same historie. Nie jestem przeciwnikiem rebootów, remake’ów czy sequeli (o czym nawet kiedyś miałem zamiar napisać notkę, ale jakoś mi to później z głowy wyleciało), bo inaczej nie jechałbym do IMAXA na Przebudzenie Mocy oraz nie umiałbym docenić tego, jak kapitalnym filmem jest Mad Max: Na drodze gniewu, jednak za wszystkim musi stać pomysł. W obu przypadkach mamy tu dodatkowo do czynienia z powrotem franczyz (brzydkie słowo, prawda?) z niebytu, tymczasem w obecnym stuleciu doczekaliśmy się już trzech filmowych Terminatorów i jednego serialowego (w sumie to niby podobnie do wspomnianych Gwiezdnych Wojen, ale jednak z kilku powodów nie to samo). Szkopuł w tym, że każdy kolejny XXI -wieczny kinowy Terminator stanowił jakościowy upadek, a twórcy nie zważając na to zamiast dać widzom chwilę odpocząć od serii, produkowali kolejne części aż właśnie przy okazji Terminator: Genisys franczyza zaliczyła glebę. Co w końcu zrozumiało studio kasując kolejną część.

Problem z tą serią polega na tym, że to jest niemal zawsze powtarzanie jednego schematu. Cameronowi udało się w Terminatorze 2 zrobić film wybitny, bo poprzestawiał pionki z pierwszej części (uczynił T-800 postacią pozytywną), opowiedział świetną historię, miał dobrze napisane postaci, kapitalnie obsadził Roberta Patricka w roli T-1000 i umiejętnie korzystał z efektów specjalnych (bo jest po prostu cholernie utalentowanym reżyserem). Dzisiaj, ponad ćwierć wieku później, Terminator 2 wciąż broni się pod każdym względem. Terminator 3: Bunt maszyn mimo iż miał moim zdaniem kapitalne, pesymistyczne zakończenie i w duchu feminizmu wprowadził do uniwersum kobietę-terminatora oraz czynił główną ludzką postacią Kate Brewster, przyszłą żonę Johna Connora (cool, zwłaszcza że była nią Claire Danes) to niestety był filmem już tylko solidnym i dodatkowo uczynił z tegoż Connora zapłakaną i żałosną pizdę (wybaczcie, brak słów), co nie mogło spodobać się fanom serii. Terminator: Ocalenie miał być nową szansą dla serii, bo zrezygnowano w nim z motywu podróży w czasie, akcję osadzono w przyszłości, całkiem nieźle obsadzono główne role, ale niestety położono go już na etapie bzdurnego scenariusza, a reżyserię powierzono gościowi, który nakręcił Aniołki Charliego. Ostatecznie więc wyszło jeszcze gorzej niż poprzednio, więc niezłomni studyjni decydenci postanowili spróbować raz jeszcze, tym razem (w ich mniemaniu) po bożemu, czyli wracamy do podróży w przeszłość no i ponownie angażujemy Ahnolda. Nakręcono więc Terminator: Genisys – film, który miał być na tyle sprytny, by wykasować z uniwersum poprzednie dwa filmy dając jednocześnie twórcom możliwość zarówno odwoływania się do klasyków, jak i wymazania wydarzeń, jakie miały w nich miejsce. No i tutaj sprawa się rypła na amen.

Terminator-Genisys Oczywiście, historia kina zna sporo przypadków wymazywania poszczególnych filmów z tzw. continuity przez kolejne odsłony serii, co samo w sobie nie jest czymś złym, bo zazwyczaj ofiarami takich zabiegów padają filmowe koszmary, filmy tak złe że na nic innego zwyczajnie nie zasługują. Jednak to co zrobiono w tym przypadku jest niczym innym jak absolutnym zbeszczeszczeniem całej serii i to na co najmniej dwóch poziomach: fabularnym oraz jakościowym. Fabularnie, bo nie tylko kasuje z uniwersum Bunt Maszyn oraz Ocalenie, ale i próbuje nam na nowo opowiedzieć historię, którą znamy z dwóch klasycznych cameronowskich odsłon cyklu. Widocznie twórcom wydawało się, że mogą wykastrować z tej serii niemal wszystko, podrzucając na uciechę nieśmiertelne come with me if you wanna live czy inne I’ll be back i to wystarczy, by gawiedź była zadowolona. Abstrahuję już nawet całkowicie od tego, co fabularnie zrobili z jedną ze sztandarowych postaci serii, bo to jest nawet do przeżycia, choć mogli przynajmniej tym nie spoilerować na plakatach. Niestety dla nich od czasu do czasu okazuje się, że widz jednak nie jest tak głupi, za jakiego go mają i nie lubi, gdy na jego oczach robi się z logiki pannę lekkich obyczajów. Gdy Sarah Connor nazywa T-1000 papciem (co w innej sytuacji, biorąc pod uwagę jak posunięty wiekowo jest już Ahnold, byłoby i zabawne) czujesz, że coś tu nie gra, ale gdy tłumaczy ci z ekranu, że KTOŚ (kto, do jasnej cholery?) przysłał go do jej ochrony do momentu w czasie, gdy miała 9 lat, wiesz już że tu jest zwyczajnie pozamiatane. Twórcy nie czują się zobowiązani do wytłumaczenia czegoś, co całkowicie zmienia całą oś czasu serii, ot po prostu tak jest i tyle. Bujaj się, frajerze. Mało tego, ni stąd ni zowąd w 1984 roku pojawia się nowy T-1000, również bez jakiegokolwiek logicznego uzasadnienia, zaś główny villain, no cóż… Kiedy w Terminatorze 2 (lub nawet w Buncie Maszyn) udawało się w końcu naszym protagonistom zgubić bądź chwilowo pokonać T-1000, temu zabierało nieco czasu i zachodu, by ich ponownie namierzyć i stanąć na ich drodze. Tutaj można go zrzucić z mostu Bay Bridge do wody lub wysadzić w powietrze, a on i tak za chwilę będzie tuż za nimi lub nawet ich wyprzedzał. Serio, będąc fanem tego typu kina człowiek jest przygotowany na logiczne dziury, nieścisłości czy umowności, bo one zdarzają się praktycznie w każdym filmie, ale to co dzieje się tutaj jest chyba jakąś świadomą próbą testowania granic odporności widza. Jakby ktoś chciał sprawdzić, ile całkowitych bzdur jest w stanie przyswoić człowiek podczas kinowego seansu.

Owszem, czasem zdarza się, że publiczność kocha filmy logicznie głupie. Są bowiem filmy, gdzie logiczne braki przykrywa wartka akcja, fajne postaci czy dobrze napisane dialogi. Ale tu nic takiego nie znajdziesz. To znaczy, akcja jest ale co z tego, skoro mimo iż na ekranie coś się ciągle dzieje, generalnie przyglądaniu się temu towarzyszy ziew. Ten film nie wywołuje żadnych emocji – podczas pierwszych dwóch filmów każde pojawienie się terminatora wywoływało w widzu strach. Tutaj niczego takiego nie uświadczysz: wysłany w przeszłość młody Ahnold to zaledwie krótka chwila, nowy T-1ooo próbuje być równie groźny co Robert Patrick, ale na próbach się kończy, natomiast ostateczny villain – zapewne na skutek fabularnego twistu – emocji nie wywołuje żadnych. Protagoniści z kolei są płascy jak stół do bilarda: zarówno Kyle Reese jak i Sarah Connor są całkowicie wyjałowieni, ciężko powiedzieć jakimi są ludźmi, co czują i czego pragną (poza tym, o czym nas informują, jak święty scenariusz przykazał) a już najtrudniej jest uwierzyć, że tych dwoje może cokolwiek połączyć, bo nie ma między nimi żadnej chemii. Ahnold z kolei został sprowadzony do roli przybocznego heheszka, co też dużo mówi nam o tym, z jaką czcią podchodzili do serii twórcy Genisys. Nie pomagają koszmarne dialogi: posłuchajcie rozmowy w tunelu pomiędzy Johnem Connorem i Kylem Reese. Koszmar, czegoś takiego nie napisaliby nawet twórcy rodzimych komedii romantycznych z tefałenowskim szklanym domem w tle. Terminator: Genisys jest po prostu filmem złym od pierwszej do ostatniej sekundy.

Podsumowując, bo szkoda więcej klawiaturę zamęczać. Ten film to absolutna porażka będąca niczym więcej jak tylko perfidnym skokiem na kasę. Przy czym jest to jednak pewien precedens, bo nie pamiętam, by kiedykolwiek ktoś wcześniej nakręcił film należący do jakiejś serii, który chciałby być jej częścią nie zachowując jednak cienia szacunku do swoich poprzedników. Tak jakby chciał być jednocześnie i sequelem, i rebootem, a w rezultacie stał się jedynie pogrzebem. Serio – świat obejdzie się bez kolejnych Terminatorów. Dwa cameronowskie są wystarczająco dobre, by o nich nie zapomnieć. Na nowe szkoda Ahnolda. Zresztą, spójrzcie:

terminator-genisys-arnold-smile